Sowa z Askiru Richard Schwartz 8,1
ocenił(a) na 71 tydz. temu Recenzja VI tomu cyklu pt.: "Sowa z Askiru"
Przed ostatni tom cyklu. Drugi pod kątem objętości. Objętościowa cegłówka, której największym problemem jest to, że jest za krótka. Ot taki paradoks. Czy jest to dobra książka? Jest. Równocześnie jest to dla mnie najsłabszy tom, który jest w pewien sposób podobny do 3 tomu cyklu. Należy przy tym wyraźnie podkreślić, że autor miał konkretny plan i jasno zdefiniowany cel, po co ten tom napisał. W mojej opinii mógł to zrobić jednak lepiej.
Rozwijając zarysowane wątki, „Sowa z Askiru” była najdłużej czytaną przeze mnie częścią cyklu, jej skończenie zajęło mi około miesiąca. Schwartz po 5 tomie decyduje się przenieść akcję bezpośrednio do Askiru aby przedstawić nam największe miast, stolicę imperium, oczami jego mieszkańców. Porzuca w tym celu dotychczasowych bohaterów, którzy dosłownie płyną do miasta.
Poznajemy cały zestaw nowych bohaterów głównych, z których czwórka wybija się na czoło: pierwsza od stuleci tytułowa Sowa z Askiru, młoda czarodziejka Desina, oficer floty/Węży Morskich Santer, który staje się kimś więcej niż jej adiutantem, jej brat, o pseudonimie Łasica oraz szlachcica, powiernika księcia następcy tronu królestwa Aldane, o którym to państwie i jego antykobiecych regułach mówił już tom V. Szlachcic ten, Tarkan von Freise wysłany został z misją zbadania zbrodni opisanej na tylnej okładce tomu. Właściwie jest on czwartym głównym bohaterem, choć mam wrażenie, że nie dostał tyle miejsca co główna trójka. Z drugiej strony ma swe własne rozdziały. Poza nimi otrzymujemy całą gamę bohaterów drugoplanowych łącznie z komendantem miasta. Główni bohaterowie muszą unicestwić spektakularny a jednocześnie genialnie prosty plan złego imperatora, który chce uciąć głowę smoka. W tym celu posłuży się mrocznymi i co podkreślę wyjątkowo, upadłymi maestrami.
Odnośnie do zalet, mamy opis Askiru, największego miasta tego świata, jego systemów i historii miasta, które miało swoje skromne początki ważące cały czas na jego dzieje. Głównym bohaterem tomu jest tym magia, ukazana od innej strony. To nie tylko zaklęcia i błyskawice, ale może przede wszystkim ekwiwalent tego, czym dla nas jest elektryczność. Magia przenika Askir, który dzięki niej powstał, to ona go napędzała i choć obecnie dużo słabsza, nadal go napędza. Sama Desina jest nie tylko maesterą ale także i może przede wszystkim uczoną, której dzieciństwo owiane jest zagadką, bezpośrednio związaną z fabułą. Podobnie jak w przypadku tomu 3 akcja rozwija się wręcz niekiedy bardzo powoli, finał zaś jest bardzo emocjonujący. Całą trójkę głównych bohaterów jak najbardziej polubiłem, zwłaszcza Desinę. Bardzo ciekawym eastereggiem co do systemu religijnego w całym cyklu są postacie „mamy” i „córki” wprowadzone przez autora. Jeśli ktoś jest archeologiem, historykiem lub antropologiem to żart ten sprawi mu podwójną radość i doceni pewne mrugnięcie okiem Schwartza wobec swego świata i czytelnika.
Także główni „złole” są postaciami z krwi i kości, wiemy czemu to robią i bynajmniej nie dla zła samego z siebie. Po raz kolejny Schwartz w satysfakcjonujący i pouczający sposób opisuje problem niewolnictwa, mobbingu, prześladowań, podyktowanej lękiem wobec innego nienawiści i związanego z nimi zła. Wątki te nie dotyczą tylko bohaterów i szaraczków, ale chyba w największym stopniu właśnie tych złych, którzy bynajmniej nie chcieli nimi być. Postać imperatora, który dla władzy zrobi wszystko, jawi się tu w jeszcze gorszym świetle, a wydawałoby się po poprzednich tomach, że gorszym już być nie może. A przy tym nie jest to piekielne zło, lecz zimna, brutalna i nielicząca się z niczym, żadną moralnością walka człowieka o status równy boskiemu; który aby go zdobyć poświęca wszystko i wszystkich. Z historii znamy przykłady ludzi, którzy postępowali tak samo.
Tradycyjnie postacie kobiecie u Schwartza są arcyciekawe. Wspomniana już Desina kradnie show, tuż za nią plasuje się bardka Taride, która skrywa więcej niż jedną tajemnicę, wspomniane „mama” i „córka”, które mają trochę zbyt dużo mocy jak na kapłanki ichniejszego Voodoo lub szamanki, co jest miłym mrugnięciem okiem. Także męscy bohaterowie „robią robotę”, poza wspomnianym Santerem i Łasicą, jest przybrany ojciec Desiny i Łasicy karczmarz Istvan oraz pewien powracający „bohater” znany już z I tomu.
Warto także podkreślić ciekawy wątek tego kim były sowy z Askiru, jak działały, jak mieszkały i co się z nimi stało, gdyż był to los nie godny pozazdroszczenia. Nasza tytułowa Sowa, Desina, choć młoda to twardo stąpa po ziemi i dzięki temu jest tym ciekawszą i łatwą do polubienia postacią. Odsłania przed nami „kuchnię” sów, to jak magia na nią działa i jaką niesie to ze sobą cenę. Jest to w mojej opinii jeden z najlepszych wątków w książce.
Schwartz, jeśli już stworzył jakiegoś bohatera i poświęcił czas na jego opis, to ma problem z „pozbyciem” się go. Widać tu pewną odwrotność wobec metody stosowanej przez Georga R.R. Martina w jego cyklu. Stąd pojawienie się postaci, której bynajmniej się nie spodziewałem i to w zupełnie innej roli, nadającej jej też głębi i tłumaczącej skąd wzięły pewne jej „decyzje”.
Przechodząc do wad. Największą wadą jest to, że pomimo 776 stron książka jest za krótka. Wręcz przydałoby się jej rozbicie na dwa, mniej więcej 500 stronicowe tomy. Jak pisałem dostajemy nowy zestaw bohaterów i całe, nowe, olbrzymie miasto. Sam jego opis już wymaga sporej ilości miejsca, do tego oddanie bohaterów. Całej głównej czwórki, a do tego tych z dalszego szeregu. To wszystko wymaga miejsca i niestety jego ograniczona ilość odbija się książce, zarówno pod kątem fabuły i jak sposobu czytania. Niektóre rozdziały potrafiły mieć około 4 stron a wręcz mniej. Akcja niekiedy zamiera, a niekiedy przeskakuje tak szybko między bohaterami, że wręcz użyję sformułowania z kinematografii, iż ktoś za szybko robi cięcia i jest ich za dużo. Stąd wydaje mi się, że lepiej byłoby wydać dwa podobne objętościowo tomy, aby to wszystko opisać.
Drugą wadą książki jest dla mnie wspomniany szlachcic Tarkan, najbardziej irytujący bohater wykreowany przez Schwartza. Jest to wręcz podręcznikowy przystojny dupek arystokrata, który dopiero z czasem zauważa swoje gafy i infantylizm. Pod koniec tomu można go już polubić, na samym początku cierpiałem czytając o nim cokolwiek. Stąd jeśli kogoś tak jak mnie tak bardzo odrzucałaby jego postać iżby się zastanawiał czy czytać dalej, zwłaszcza w pierwszych rozdziałach, to tak: dalej będzie lepiej, a on sam dostaje coraz mniej miejsca.
Podsumowując warto przeczytać tom VI cyklu, można wręcz od niego zacząć. Mógł być lepszy, lecz nie jest zły. Bynajmniej nie jest to słaba książka. Obecnie czytam 7 tom i po pierwszych stu stronach brakuje mi akcji z perspektywy Desiny i Santera, gdyż autor powrócił do opisu z perspektywy Havalda. Od razu otrzymujemy także trzęsienie ziemi w stylu Hitchcocka, które by właściwie zabrzmieć, wymagało poprzedniego tomu.